Poznawanie historii wcale nie jest łatwe. Mimo możliwości
nauki od podstawówki do zgłębiania tajników wiedzy na studiach prawdziwy
odkrywca zawsze będzie miał niedosyt, wątpliwości i mnóstwo pytań. Szukając
odpowiedzi czytamy przeróżne publikacje, od książek naukowców poprzez atlasy,
gazety czy pamiętniki naocznych świadków. Ale i tego typu wydania budzą
podejrzenia z bardzo różnych względów. A mianowicie czy nie zostały zakłamane
poprzez system i lata w których zostały napisane? Czemu wydania są powielane,
uzupełniane, zmieniane, albo znikają z półek i nie są więcej wydawane w ogóle?
Czemu skoro mamy tak wysoki poziom inteligencji czy wybitnych historyków i
odkrywców do tej pory są miejsca owiane mrokiem tajemnic? Czemu istnieją
pytania bez odpowiedzi? I czemu tak wielu ludzi nadal boi się mówić o czasach,
których wpływy odczuwamy do tej pory…
Tej opowieści nie
znajdziecie w żadnej książce ani na żadnym blogu. Napisało ją prawdziwe życie i
została zapamiętana przez osobę, która była jej naocznym świadkiem.
Podzielę się dzisiaj z wami nie tylko ciekawą ale i pełną
emocji historią młodej kobiety, która po przeżyciu wojny i powrocie na ziemie
polskie starała się rozpocząć normalne życie w jakże trudnym i niesprzyjającym
zbytnio temu Lubiążu. A dokładniej rozpoczęcie pracy w Szpitalu dla nerwowo i
psychicznie chorych.
Zacznę od tego, że po wkroczeniu do Lubiąża wojsk
radzieckich w Styczniu 1945. ludność nie
czuła się wyzwolona i bezpieczna . Warto przypomnieć o mieszaninie
narodowościowej jaka wchodziła w skład wojsk idących od strony Breslau ( Wrocław) po przez Wohlau ( Wołów )
na Berlin. Nie mnie osądzać kto jaki był, czy byli lepsi gorsi, ludzie czy
zwyrodnialcy. Różni są ludzie i w tamtych czasach różnie było. Jedni pomagali,
handlowali czy współpracowali zarówno z miejscowymi jak i z napływającą do
Lubiąża ludnością, inni natomiast plądrowali, okradali i palili domy, mordowali
i gwałcili aby tylko dobrze się bogactwem obłowić.
W wielu publikacjach pojawiają się różne informacje na temat
tego jak wojsko Radzieckie urządziło koszary na terenie Lubiąskiego Szpitala
Psychiatrycznego, co działo się w Klasztorze Pocysterskim, jak wyglądało tu
życie i jak długo tak naprawdę Sowieci stacjonowali w miejscowości, która
ciągle owiana jest mgłą tajemnic o których nadal nie wiemy nic konkretnego. Specjalną
zoną objęty był cały obszar Szpitala psychiatrycznego aż do remizy, centrum
było dostępne dla ludności cywilnej natomiast od ulicy ogrodowej i teren
Klasztoru był drugą zoną . Różne źródła podają różną datę opuszczenia Lubiąża
przez Rosjan, jedni piszą o 1947 inni o 1948… Mnie doszły słuchy, że wyjazdy
zaczęły się około 1947 roku i trwały do 1950..
Postaram się opisać wam tą historię jej oczami tak jak
opowiadała mi to urocza Pani.
Gdy przyjechałam do Lubiąża z rodziną byłam dorosłą kobietą
, która musiała pogodzić się z losem i zacząć układać sobie życie od nowa. Zostawiając przyjaciół i dotychczasowy dobytek
daleko tam za Bugiem przybyliśmy do Lubiąża i zamieszkaliśmy z rodziną, która
przyjechała tu rok przed nami, czyli około 1949 roku. Widoki wojny,
partyzantki, ucieczek, bezprawia towarzyszyły mi cały czas, siedziały mocno w
głowie, ale wiedziałam, że skoro Bóg mnie ocalił znaczyło, że miał wobec mnie
inne plany. Wzięłam się w garść i zaczęłam szukać zajęcia, pracy,
znajomości, które pomogłyby nie tylko
mojej rodzinie, ale i mnie znaleźć miejsce dla siebie. Było ciężko brakowało żywności, towarów w
sklepach, mebli czy szyb w okiennicach. Dodatkową trudność sprawiało moje
pochodzenie zza Buga, co części ludzi kojarzyło się z Rosja, biedotą takim
otępiałym plebsem jakbyśmy byli durnowaci. Wypadało by wspomnieć, że
miejscowość była przemieszana. Repatrianci z Francji, Niemiec, Belgii czy
Holandii na zachodzie doświadczyli może nie tyle luksusu, ale świata, higieny
innego rodzaju dobrobytu jak my to mówili między sobą. U nas było głownie
rolnictwo, łagry czy konzawody; domy
były drewniane wielopokoleniowe a nie murowane; ciuchy, ozdoby czy wyposażenie
do domu częściej robiło się samemu, bo nie zawsze było stać żeby kupić coś
nowego z miasta bardziej bazaru. Mimo tego byliśmy zawsze Polakami i gdy nasze
ziemie przeszły pod Białoruś mieliśmy dwie opcje do wyboru zostać i zmienić
Nację i wyznanie albo wyjechać w nieznane. Wyjechaliśmy.
Gdy dotarliśmy do Lubiąża trochę się z nas wyśmiewano, że w
skórach świńskich chodzimy, że porządnych butów nie mamy, że my są złodzieje,
mordercy. Litwini, Ukraińcy, Łotysze, Białorusini i my Polacy wrzucani byliśmy
do jednego worka. Ludzi zawsze przeraża
co nieznane. My natomiast mówiliśmy o nich komuniści i fałszywcy. Na szczęście
z biegiem czasu ludzie zaczęli się poznawać, pomagać sobie nawzajem, budować
miejską społeczność nie tylko dla siebie ale i swoich dzieci oraz przyszłych
pokoleń. Nie mnie sądzić nie mnie
oceniać, wiadomo, że rodziny trzymały się razem z jednymi współpracowali więcej
z innymi mniej, a od niektórych trzymali się z daleka. Takie były czasy i
trzeba było sobie radzić.
Moimi pierwszymi zajęciami były powiedzmy prace dorywcze jak
krawiectwo, ale i przetwórstwo. Gdy zaczęliśmy uprawiać ziemie mieliśmy czym
handlować. Jednakże najlepszym choć
ryzykownym środkiem płatniczym był bimber, którego przepisu nie mogę zdradzić.
Prawidłowo sporządzony nie powodował bólu głowy czy innych dolegliwości po jego
spożyciu. Zawiązały się pierwsze lokalne znajomości, a ja wyszłam za mąż.
Niedługo potem udało
mi się zatrudnić w Klasztorze przy pakowaniu książek. Niewiele mi było wiadomo
na ten temat, co i dlaczego się dzieje, skąd tyle różnorodnych książek i ich
ogrom. Praca polegała na kompletowaniu danych pozycji dla danego zamówienia,
zapakowanie ich i przygotowanie do wysłania w miejsce przeznaczenia. Teraz mówi
się, że Klasztor wykorzystywany był częściowo przez Dom Książki i Muzeum
Narodowe we Wrocławiu na magazyny. Brak gospodarza sprawił, że obiekty uległy
procesowi dekapitalizacji i grabieży. Większość ludzi traktowała Klasztor i to
co w nim zostało jako niemieckie i godne pożałowania. Mało kto przejmował się wtedy dobrem
kulturowym każdy chciał godnie żyć i zapewnić byt swojej rodzinie. Więc i ja
nie zadawałam zbędnych pytań żeby się nikomu nie naprzykrzyć i nie nabić sobie
biedy.
Około1956 a może 1957 udało mi się dostać pracę jako
sanitariuszka w Szpitalu Psychiatrycznym. Gwarantowało to dobre zarobki w
tamtym okresie. Bałam się jednak strasznie przez pierwszych kilka miesięcy, jak
postępować z takimi ludźmi do czego mogą być zdolni, jak współpracować z
innymi. Pacjenci byli różni, przywożeni z całej Polski z przepełnionych
szpitali, więzień, obozów pracy i Bóg wie skąd jeszcze. Wiem, że mówiono iż w
Związku Radzieckim była rozpoznana tzw. schizofrenia ubogoobjawowa, polegająca
na tym, że ktoś nie lubił komunizmu. Takie plotki i opowieści snuły się po
oddziałowych korytarzach między personelem. W przeważającej części były to
raczej osoby, które rzeczywiście nie funkcjonowały w środowisku. Ot, jak to
mówiono pogardliwie, „wioskowy głupek”, co snuł się po okolicy, choć jak się
później również dowiedziałam ludzie „uciekający” przed wyrokami sądowymi,
komunistami czy po to by chronić swoje rodziny przed konsekwencją swoich czynów
udawali „wariatów”. Odnosiłam wrażenie, nawet jeśli chodzi o chorych naprawdę
to nie do końca wiedziano jak tym biedakom pomagać. Wielu z nim wojna
pomieszała zmysły, wielu nie widziało innej perspektywy a co niektórzy byli
jakby dychającymi roślinami bez jakiegokolwiek kontaktu. Byli tez tacy, których nazywano kadłubkami…
Pacjenci pozbawieni rąk, nóg, oczu zmysłów… Teraz ciężko mi o tym mówić…
Leczenie na początku działalności szpitala miało mało z leczeniem wspólnego….
Warunki były kiepskie, brakowało szkoleń, wykwalifikowanego personelu i
rozumienia różnych zaburzeń o których dopiero się uczono. Dużo ludzi trafiało
do Lubiąża za pracą i dobrą płacą w Państwowym Szpitalu. Wielu lekarzy czy
pielęgniarek przyjeżdżało nie tylko ze względu na zawód, ale i dalsze
możliwości rozwoju a czasem po prostu z czystej ciekawości. Wiadomo, że w wielu
szpitalach tego typu a zwłaszcza w tamtych czasach eksperymentowano i
prowadzono różnego rodzaju badania na pacjentach wybierając ich wedle uznania
czy podobieństwa objawów. Tak rozwijała się ta gałęź medycyny i farmakologii
jeśli mogę tak powiedzieć.
Pewnego razu jak miałam nocny dyżur, na oddziale zostałam ja
i jeden sanitariusz. Pilnowaliśmy pacjentów po nieudanych, pogrążonych w
depresji i urojeniach. Na co dzień chodzili swobodzie po oddziale, niektórzy
rozmawiali nawet czasem o pierdółkach. Na noc często zapinani byli w pasy.
Sanitariusz poszedł na obchód w jedną a ja w drugą stronę. Weszłam na salę i
usłyszałam Mariana na ogół bardzo spokojnego i nieszkodliwego mężczyznę około
40. Poprosił mnie bym odpięła mu pasy bo on musi pilnie do toalety ma jakąś
niestrawność. Odrzekłam mu na to, że muszę iść po sanitariusza i wtedy będę
mogła spełnić jego prośbę gdyż w jakimś celu jest unieruchomiony. On
grzecznie, ale uparcie mówił, że pozwalają mu chodzić samemu do toalety.
Pomyślałam, że toaleta jest blisko i nic się przecież nie może stać . Zaufałam
Marianowi. Wyszłam z nim na korytarz on poszedł do ubikacji ja czekałam… I
czekałam aż zaczęłam się denerwować i weszłam
do łazienki. Widok zamurował mnie…. Marian wisiał na sznurku od piżamy…
Powiesił się na klamce od ubikacji…. Szybko go odwiązałam czy rozerwałam
sznurek nie pamiętam byłam w szoku. Nie krzyczałam, pobiegłam po sanitariusza
cała roztrzęsiona. Kazał mi zadzwonić do dyżurnej oddziałowej. Było mi wstyd i
byłam przerażona, że dałam się podejść, ze teraz wyrzucą mnie z pracy a co
gorsza poniosę odpowiedzialność za tą samobójczą śmierć. Lekarz przyjechał stwierdził zgon, nas wzięto
na rozmowę. Powiedziano mi, że to przykre co się stało, ale nikt mi nie
powiedział, że Marian wiele razy próbował targnąć się na swoje życie, a w
takich miejscach jak tu to zdarza się bardzo często i nie zawsze uda się
zareagować. Usłyszałam też wtedy słowa, które mną wstrząsnęły, ale nie dałam
tego poznać po sobie. A mianowicie: „Nie
chcemy niczego sugerować, ale po co takiemu żyć skoro nie chce? Po co takiego
leczyć czy żałować”.
Mimo wszystko, że po tamtym zdarzeniu nie wyciągnięto wobec
mnie ani nikogo konsekwencji poprosiłam o przeniesienie na lżejszy oddział albo
sprzątanie żeby móc wdrożyć się do tej nietypowej pracy jako obserwator.
Przydzielono mnie do pracy na kuchni miałam szczęście.
Ciężko zapomnieć o takim wydarzeniu, miałam żal do siebie za
to co się stało, ale miałam też rodzine o której byt musiałam walczyć o ich
lepszą przyszłość i to dawało mi energii
do działania żeby się nie poddawać. Ciężkie to były czasy, wszystko powstawało
jakby z popiołów, każdy chciał żyć.
Na kuchni pracowałam bardzo długo, odpowiadała mi ta praca.
Wydawałam posiłki i jednym i drugim wedle zaleceń i dostępnych produktów
spożywczych. Szpital zaczął prowadzić z czasem własne gospodarstwo rolne:
hodowano świnie i krowy oraz uprawiano warzywa, by zaspokoić potrzeby
żywieniowe pacjentów i personelu szpitala jak i również na handel. Do niektórych prac brano również pacjentów w
ramach eksperymentów czy może terapii? Nie wiem, ale wydaje mi się że dzięki
temu wielu z nich odnalazło jeśli mogę to tak nazwać spokój wewnętrzny,
zajęcie, przebywanie na świeżym powietrzu swego rodzaju radość w tym całym
szaleństwie.
I tu przypomina mi się kolejna historia, a mianowicie
historia Franka wesołego, zakręconego, starszego Pana, który przebywał w
zakładzie zamkniętym choć wcale nie powinien. Ale o tym opowiem następnym
razem….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz